Liderzy rządzącego obecnie obozu politycznego zaklinają się, że ani przez myśl im nie przeszło, żeby wyprowadzać Polskę z Unii Europejskiej. Sprawa jest ważna, bo od tego będzie zależała nasza przyszłość gospodarcza i polityczna
Obecna władza robi jednak dużo, żeby skłócić nasz kraj z Unią i to na wielu płaszczyznach. Niektórzy komentatorzy twierdzą, że w tej grze nie chodzi o ewentualny Polexit, tylko kierunek odwrotny: o wyprowadzenie Unii z Polski. Rządzącym przeszkadza bowiem ciągłe wtrącanie się Komisji Europejskiej w nasze sprawy. A to nie podobają jej się zmiany w Trybunale Konstytucyjnym, a to w polskim sądownictwie, a to wycinka Puszczy Białowieskiej wbrew zaleceniom Trybunału Sprawiedliwości w Luksemburgu.
Rząd musi brać pod uwagę fakt, że według sondaży z sierpnia br. 88 proc. Polaków jest za naszym członkostwem w UE. A co będzie, gdy w miarę bogacenia się Polski i po odejściu Wielkiej Brytanii z Unii, będziemy dostawali mniej środków pomocowych, albo nawet nic? Może ruszyć wówczas rządowa propaganda, która sprawi, że nastroje społeczne się zmienią. Przecież jeszcze niedawno większość Polaków nie miała nic przeciwko wpuszczeniu do naszego kraju uchodźców, z czego skorzystało 80 tys. Czeczenów. Wystarczyły dwa lata propagandy i siania strachu, żeby opinie na ten temat diametralnie się zmieniły.
Co się święci?
Po kryzysie z lat 2008–2010 i ujawnieniu się fali nastrojów antyunijnych w wielu krajach Europy główni gracze w naszej Wspólnocie – Niemcy, Francja, Hiszpania i Włochy – doszli do porozumienia i ogłosili wszem wobec, że nie będą się oglądać na pozostałych członków Unii i wejdą na drogę ściślejszej integracji. Kto nie będzie chciał w tym uczestniczyć, jego sprawa. W kręgach rządzących w Polsce potraktowano to jako pogróżkę, która nie będzie realizowana, czyli typowe strachy na Lachy.
Obecnie jednak widać, że słowo ciałem się staje. Wzmacniająca się strefa euro pokazała, że to nie ona jest źródłem kłopotów. Kraje, które posiadają wspólną walutę, coraz chętniej mówią o ściślejszej integracji, a to będzie oznaczało powstanie Unii dwóch prędkości. Jean Claude Juncker, przewodniczący Komisji Europejskiej, przedstawił 5 scenariuszy dla UE po Brexicie. Głównym z nich jest ściślejsza integracja. – Musimy odważyć się na to, by niektóre kraje szły do przodu, nawet jeżeli nie wszyscy będą chcieli brać w tym udział – stwierdziła kanclerz Niemiec Angela Merkel.
Wydaje się więc, że tuż po wyborach do parlamentu Niemiec (24 września br.) integracja UE będzie przyspieszona. Wspólnota ma ambicję powrotu do roli jednego z głównych rozgrywających na globalnym rynku. A co się stanie wówczas z Polską? Gdy unijny pociąg odjedzie, prawdopodobnie zostaniemy na peronie.
Co nam odjedzie? Wyniki gospodarcze strefy Euro wyglądają coraz lepiej. Produkcja rośnie tylko odrobinę wolniej niż w całej Unii (2,6 proc. rok do roku, wobec 2,9 proc.). Pamiętać przy tym trzeba, że w krajach wysoko rozwiniętych każdy procent wzrostu daje dużo więcej niż w gospodarkach na dorobku.
– Dziesięć lat po wybuchu globalnego kryzysu gospodarczego ożywienie europejskiej gospodarki jest mocne. Musimy wykorzystać ten pozytywny moment, aby zakończyć reformę naszej unii gospodarczo-walutowej – oświadczył w komunikacie unijny komisarz ds. gospodarczych i finansowych Pierre Moscovoci.
Czas oczekiwania
Mieszane nastroje panują w Stanach Zjednoczonych. Produkt krajowy brutto jest o 12 proc. wyższy niż przed recesją z 2008 roku. Akcje na giełdach biją rekordy. Analityk finansowy Piotr Kuczyński twierdzi nawet, że inwestorzy na amerykańskim rynku kapitałowym nieco się zagalopowali. Także w ocenie przedstawicieli Rezerwy Federalnej obecna hossa na giełdzie jest mocno nadmuchana i optymizm inwestorów zaczyna być zagrożeniem dla gospodarki Nie najlepiej jest też z produkcją. Jej wzrost w stosunku do roku ubiegłego oscyluje wokół 1,4 proc., a wykorzystanie mocy produkcyjnych nie przekracza 76 proc. Problemem są także niskie zarobki. Mimo kosmetycznego bezrobocia (2,5 proc.), przedsiębiorcy nie kwapią się do podwyższania pensji. Pojawiła się nowa klasa – ubodzy pracujący. Liczba ludzi w USA żyjących w strefie ubóstwa wynosi 13,5 proc. I nie widać perspektyw poprawy tej sytuacji.
Międzynarodowy Fundusz Walutowy obniżył ostatnio prognozy wzrostu dla USA z 2,3 proc. do 2,1 proc. Eksperci doszli bowiem do wniosku, że Donald Trump nie zrealizuje swoich szumnych zapowiedzi, że przyspieszy wzrost gospodarczy poprzez obniżkę podatków oraz inwestycje infrastrukturalne. To miało zapewnić Ameryce tempo rozwoju na poziomie 3 proc.
MFW twierdzi, że gospodarka USA wymaga reform. Najważniejsze problemy do rozwiązania to niska produkcja i starzejące się społeczeństwo. Donald Trump takimi skomplikowanymi zagadnieniami się nie zajmuje. Stawia na zwiększone wydobycie gazu z łupków, który już jest i będzie eksportowany, oraz ropy naftowej. Już teraz rząd podjął decyzję o sprzedaży strategicznych zapasów ropy, żeby zmniejszyć ciężar zadłużenia.
Prezydent Trump nie dość, że nie realizuje obietnic dotyczących gospodarki, to jeszcze wywołuje napięcia polityczne. Po zamieszkach w Charlottesville powiedział, że winni są nie tylko biali nacjonaliści, ale także przeciwnicy szerzenia ich ideologii. W odpowiedzi na to przedstawiciele największych amerykańskich firm zrezygnowali z uczestnictwa w komisjach doradczych Białego Domu. Z mieszanymi uczuciami przyjmowane są też pogróżki prezydenta pod adresem Korei Północnej.
Widać wyraźnie, że amerykański biznes jest w stanie oczekiwania na to, co się stanie w niedalekiej przyszłości i czy nadzieje związane z zapowiadanym przez Donalda Trumpa ożywieniem w gospodarce się spełnią.
Chiny na zakręcie
Od wielu lat światowy biznes patrzy z uwagą na Chiny. Tak jest i w tym roku. Od sytuacji w gospodarce chińskiej zależą bowiem ceny surowców, kursy walut i akcji, a co za tym idzie tempo wzrostu globalnej gospodarki. Dotychczasowe sukcesy ChRL oparte są głównie na tanim eksporcie, czemu sprzyja zaniżony kurs juana. Wskazał na to prezydent USA Donald Trump, który zagroził Chinom wojną handlową, czyli nałożeniem wysokich ceł na import z tego kraju. To zaniepokoiło nie tylko Chińczyków, ale także światowy biznes.
Są też problemy z finansami Państwa Środka. Jego gospodarka tonie w długach. Szef Ludowego Banku Chin Zhou Xiaochuan powiedział podczas konferencji prasowej, że rosnące w szybkim tempie zadłużenie jego kraju może być przyczyną poważnych problemów. Zapowiedział przy tym, że firmom, które się niefrasobliwie zadłużają „trzeba będzie ściągnąć lejce”. Zapowiadana wcześniej liberalizacja gospodarki, czyli poluzowanie reguł, została więc wstrzymana.
Wśród analityków globalnej gospodarki pojawiają się opinie, że Chinom grozi twarde lądowanie. Ryzyko jest oceniane obecnie przez bank Societe Generale na 20 proc.
Chiny stałyby się wówczas tzw. czarnym łabędziem, czyli groźnym ryzykiem dla globalnej gospodarki. Stać to się może, gdy pęknie bańka spekulacyjna na rynku kapitałowym i gdy wojna handlowa z USA, czyli dwiema największymi gospodarkami świata, stanie się faktem.
Władze Chin założyły, że w tym roku produkt krajowy brutto wzrośnie w ich kraju o 6,5 proc. Credit Agricole twierdzi, że jest to możliwe, bo rząd ma duże możliwości interwencji w procesy gospodarcze. Ponadto widać już rezultaty zmian struktury dochodów do budżetu. Zwiększają się pensje, więc rośnie spożycie indywidualne i poprawia się dostęp do kredytów konsumpcyjnych, co napędzać będzie produkcję na lokalny rynek. Tani eksport staje się powoli mniej istotnym źródłem dochodów. Co się jednak stanie naprawdę, trudno przewidzieć. Światowa gospodarka ciągle jest pod wielkim znakiem zapytania.
Czesław Rychlewski
Tagi: Chiny, dobra zmiana, Donald Trump, gospdoarka, PIS, USA
Dodaj komentarz